Englishman in Ergo Arena. Sting i jego wielkie przeboje...
Któż nie zna takich przebojów jak "Roxanne", "Englishman in New York" czy "Message in a Bottle". Sting ponownie zawitał do Ergo Areny. No i, proszę państwa, ależ on zagrał! Jeśli ktoś widział go po raz pierwszy, nie mógł wybrać lepszej trasy. Podczas "Sting 3.0" Anglik gra po prostu to, co ma w repertuarze najlepsze - przeboje swoje oraz te z czasów The Police.
Sting to jeden z tych wykonawców, których nie trzeba nikomu przedstawiać. To absolutna ikona, a nawet i instytucja w świecie muzyki. Jeden z najbardziej wpływowych wykonawców w historii - czy to sam, czy z The Police. Może nie aż tak gigantyczny i interdyscyplinarny jak David Bowie, ale obaj panowie stoją bardzo blisko siebie w panteonie największych gwiazd wszech czasów.
Wpływ Stinga na popkulturę jest bezsprzeczny, ale ostatnie lata trudno nazwać przełomowymi. Zwłaszcza ta dziwna współpraca z Shaggym, która nie była ani potrzebna, ani dobra. Wtedy wiele osób zastanawiało się, o co chodzi, czy to koniec Stinga? Na szczęście nie. Anglik wrócił do swoich dobrych nawyków i teraz koncertuje, dając fanom antologię swoich najlepszych kompozycji.
Ergo Arena praktycznie pękała w szwach. Nawet mimo bardzo wysokich cen biletów wiele osób nie wyobrażało sobie, aby nie zobaczyć na żywo kilkunastokrotnego zdobywcy nagrody Grammy. Sting był już w Trójmieście na koncercie z filharmonikami, z Shaggym, był w Operze Leśnej, ale chyba dopiero teraz przyjechał tak, jak wszyscy tego chcieli. Wielka przestrzeń, wielkie przeboje - bez dodatków czy udziwnień.
O dźwięku nie ma się co rozpisywać - akustyka tego miejsca jest wszystkim doskonale znana i trudno oczekiwać cudów. Ale też warto zaznaczyć, jak to działa. Otóż każdy wykonawca i jego ekipa techniczna ma coś takiego jak presety, czyli już przygotowane ustawienia dźwięku, które po prostu włącza i gotowe.
Dopiero w trakcie koncertu nanoszone są lekkie poprawki. I to tyle. Żeby dopasować się do akustyki hali czy stadionu, trzeba by było wszystko ustawiać od nowa - nikt na to nie ma czasu w trasie. Niemniej nie było źle. Naprawdę. Na płycie przyjemnie, na trybunach aż tak dźwięk nie uciekał, jak to czasem bywa. W każdym razie rozumiem słuchaczy, którzy płacą krocie, a czują się jakby ktoś im nałożył wiadro na głowę. Tylko że na to nie ma rady. Taki urok występów na wielkich arenach.
Sting przybył do Trójmiasta w ramach trasy "Sting 3.0", na której prezentuje swoiste "the best of". Mamy ok. 20 utworów, które są podzielone na pół - jedna część dla The Police, druga dla Stinga solo. Dzięki temu publiczność dostaje wszystko, co najlepsze. Nie zabrakło "Roxanne", "Englishman in New York", "Message in a Bottle", "Fields of Gold", "Fragile" czy "Every Little Thing She Does is Magic".
Sam Sting? Rewelacyjny - muzycznie i wokalnie. Ma w sobie coś z dżentelmena i brytyjskiego zawadiaki. To połączenie skrajności daje kapitalny efekt. Muzyk wiele nie mówi ze sceny, nie szuka zaczepek, nie podkręca atmosfery pirotechniką czy innymi ozdobnikami. Jest on, zespół, instrumenty i tyle. No i właśnie - jeśli ktoś jest dobry, nie potrzebuje fajerwerków, by porwać tłum.
Wystarczyło, że ruszył ręką, coś burknął pod nosem, jeden niemal niezauważalny gest - publiczność natychmiast była na jego skinienie. A to wokalizy, a to klaskanie w rytm, o śpiewaniu ile sił w płucach nie wspominając. Kapitalnie się słuchało i oglądało ten koncert. Bardzo doceniam wykonawców z takim stażem, po których widać, że wciąż im się chce i czerpią z tego przyjemność. Odcinanie kuponów? W jakimś stopniu na pewno, ale Sting absolutnie nie daje tego po sobie poznać.
Sting jest wielki. To stwierdzenie nie podlega dyskusji. Udowodnił to swoją dotychczasową karierą i pokazał w Ergo Arenie, że to wszystko nie było dziełem przypadku. To jeden z tych wykonawców, których już nigdy więcej nie doświadczymy, ponieważ rodzą się niezwykle rzadko, a dodatkowo dzisiejszy rynek muzycznie ich nie potrzebuje. Dlatego ci, którzy mieli okazję go zobaczyć, niech lepiej dobrze zapamiętają te chwile.
(c) Trojmiasto by Patryk Gochniewski