57th & 9th

Mar
27
2017
Warsaw, PL
Torwar
Share

Sting w Warszawie. Sto minut perfekcji [ZDJĘCIA, RELACJA]

 

Jest wiele prawd o Gordonie Sumnerze, znanym kilku pokoleniom fanów jako Sting. Robi dokładnie to, na co ma ochotę, ma na koncie tyle przebojów, że mógłby nimi wypełnić kilka wieczorów, i bardzo lubi grać w Polsce – koncert na Torwarze był w tej dekadzie już dziesiątym jego spotkaniem z rodzimą publicznością. Nie ma co, fajnie być w naszym kraju fanem Stinga.

 

Tym razem 65-letni artysta przyjechał do nas w ramach trasy "57th & 9th" promującej identycznie zatytułowany zeszłoroczny album. Album, dodajmy, bardziej rockowy od wszystkiego, co wydał na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. I nie jest to wcale rockowość wymuszona - z takich utworów jak "I Can't Stop Thinking About You" czy "Petrol Head" biją energia i świeżość, jakie pamiętamy jeszcze z czasów The Police. I niczym nieskrępowana radość grania. Koncert na Torwarze tylko w tym poczuciu utwierdził.

 

Zresztą, spośród dwudziestu trzech zagranych przez Stinga i jego zespół utworów aż siedem pochodziło właśnie z "57th & 9th". To prawie cały krążek. Na szczęście doskonale uzupełniały się zarówno z piosenkami z czasów The Police, których usłyszeliśmy aż osiem, jak i przebojami z solowej kariery Brytyjczyka. Całość złożyła się na stuminutowy "tour de force", który nie tylko przypomniał, że mamy do czynienia z jednym z najważniejszych muzyków ostatnich czterdziestu lat, ale pokazał, że jego nowa muzyka ciągle ma znaczenie.

 

Sformułowania "jego zespół" nie należy tym razem traktować wyłącznie dosłownie. Owszem, zaopatrzonemu w bas Stingowi jak zawsze towarzyszył gitarzysta Dominic Miller, ponownie z synem Rufusem Millerem na drugiej gitarze, a także perkusista Josh Freese, przed laty znany z Nine Inch Nails i Guns N’ Roses (jest współautorem tytułowego utworu z "Chinese Democracy", choć na płycie nie zagrał). Ale już za chórki odpowiadali muzycy teksańskiego zespołu The Last Bandoleros, robiącego na obecnej trasie za support. Dzięki temu wiele utworów zabrzmiało nieco inaczej niż ich studyjne pierwowzory.

 

Inna sprawa, że część piosenek w ogóle została przearanżowana – choćby wydłużone "Walking on the Moon" czy "Roxanne" (oba z repertuaru The Police), w który z wdziękiem wpleciono fragment "Ain't No Sunshine" Billa Withersa. Dobrą robotę wykonał także podkradziony do kilku utworów z The Last Bandoleros akordeonista - jego solówki w "I Hung My Head" czy "Fields of Gold" przyjmowane były owacyjnie.

 

Specjalnym gościem był syn Stinga, Joe Sumner, który najpierw zagrał minirecital, a potem również wspierał ojca głosem i gitarą. Co więcej, w środku koncertu zmierzył się z "Ashes to Ashes" Davida Bowiego, ze średnim szczerze mówiąc efektem. Bardziej na zasadzie hołdu dla zmarłego artysty niż chwili wytchnienia dla Stinga, który przez cały wieczór prezentował znakomitą formę. Śpiewał czysto i mocno, bez żadnej zadyszki, czerpiąc także radość z gry na basie. Czuło się, że dla niego to nie tylko praca, ale i zabawa. Tym razem ograniczył do minimum charakterystyczne dla siebie osobiste opowieści, ale znalazło się miejsce dla podziękowań dla jednego z jego "ulubionych miast w jednym z ulubionych krajów". Sądząc po reakcji publiczności, Warszawa lubi komplementy, nawet jeśli są tylko kurtuazją.

 

Było na tym koncercie sporo chwil prawdziwie magicznych, wzruszających, pełnych nostalgii, pisanych nutami takich przebojów jak "Shape of My Heart", w trakcie którego właściciele setek telefonów komórkowych na chwilę przestali kręcić filmiki, a zarobili z nich taki użytek, jaki przed laty w trakcie ballad robiono z zapalniczek. Kapitalne wrażenie zrobiły rozbudowany "Englishman in New York" czy orientalna rockowa petarda "Desert Rose" z płyty "Brand New Day", jedna z najbardziej nieszablonowych piosenek w całym dorobku Stinga.

 

Były też, a jakże, kolejne wielkie przeboje The Police, w tym zagrany na bis "Every Breath You Take", poprzedzony nowofalowym "Next to You". A na sam koniec delikatny, "Fragile", stanowiący akustyczną klamrę dla całego wieczoru – jeszcze przed supportami Sting wyszedł na kilka minut i wykonał "Heading South on the Great North Road", melancholijną balladę z nowej płyty. Fajny gest w stronę "rozgrzewaczy", bo jednak zmuszający najwierniejszych fanów do odpowiednio wczesnego stawienia się na miejscu.

 

To nie był koncert z jakąś szczególnie wymyślną oprawą, choć światła robiły swoje, bardziej podkreślając walory muzyczne, niż z nimi rywalizując – wyjątkiem były kosmicznie wyglądające wiązki puszczone w stronę publiczności podczas "Walking on the Moon". Ta wydawała się opuszczać Torwar więcej niż ukontentowana. Jak zwykle pewnie później były narzekania na brzmienie, ale jak na ten obiekt, który jest przecież salą gimnastyczną, a nie koncertową, nie było wcale tak źle.

 

Trudno powiedzieć, czy to był najlepszy koncert Stinga w Polsce - pewnie nie, zresztą takie odczucia zawsze są sprawą indywidualną. Na pewno był bardzo udany, ciekawie pomyślany, znowu trochę inny. Fajnie, że Gordon Sumner tak często do nas przyjeżdża; jeszcze fajniej, że po eksperymentach z orkiestrami czy wydawnictwami zimowo-świątecznymi wrócił w ostatnich latach do tego, w czym czuje się chyba najlepiej. I od czego zaczynał – znakomitego rockowego grania z elementami jazzu i popu, muzyki z duszą i sercem, a także jedynej w swoim rodzaju wyrafinowanej prostoty.

 

Dziesiąty polski koncert Stinga w Polsce od 2011 roku? No to dziś będziemy mieli jedenasty, bardziej kameralny – artysta zagra w Studiu im. Agnieszki Osieckiej w Trójce. Start o godz. 12.05. Uwaga – będzie transmisja!

(c) Muzyka.onet.pl by Paweł Piotrowicz

 

Sting z rodziną w Warszawie...

 

Poniedziałkowy koncert basisty na Torwarze, promujący album "57&th”, przebiegł w familijnej atmosferze.

 

Na scenie spotkały się dwie muzyczne rodziny. Sting zaprosił syna Joe Sumnera, który śpiewał w chórkach, grał na gitarze oraz wykonał "Ashes To Ashes” Davida Bowie, Dominic Miller, gitarzysta Stinga od 20 lat, grał z synem Rufusem, również gitarzystą. W przeciwieństwie jednak do ojca wybrał gitarę Gibsona. To ewenement, bo zarówno Sting, jak i Dominic Miller, grają na Fenderach. Ich brzmienie idealnie pasuje do klimatu The Police, jaki basista wkrzesza podczas obecnego tournee.

 

Lansując najnowszy album, który nazwę zawdzięcza nowojorskiej ulicy, Sting wykonał solowy przebój "Englishman In New York”. Ale skoncentrował się na starych hitach The Police oraz najnowszych piosenkach utrzymanych w klimacie tria. Podstawowy skład był więc gitarowy. Nie było szansy na brzmienia instrumentów dętych czy klawiszowych. Dominowała rockowa energia.

 

Wieczór zaczął się od "Synchronicity II”, a po "Spirit In The Material World” przyszedł czas na nowe piosenki, w tym "I  Can’t Stop Thinking Of You”. Nie było tylko melancholijnego "Inshallah”, które Sting zastąpił innym arabsko brzmiących motywem - "Desert Rose”.

 

Z solowego repertuaru usłyszeliśmy balladę "Shape Of My Heart”, "I Hung My Head”, "Fields Of Gold” oraz "She’s Good To Me”. Ale zdecydowanie bardziej podobały się dynamiczne "Walking  On The Moon” i "Message In The Bottle”. The Police oczywiście!

 

Wplatając w "Roxanne” "Ain’t No Sunshine”, Sting usłyszał gromkie westchnięcie polskich fanów. Nie wiedział pewnie, że kompozycja Billa Withersa znana jest u nas z wersji Budki Suflera "Sen o dolinie”.

 

Utrzymany w bezpretensjonalnej atmosferze koncert, oparty na muzyce  - bez telebimów, kończyły również przeboje The Police "Next To You” i "Every Breath You Take”.

 

Sting przełomu w Warszawie nie dokonał, ale też nie przyjechał tu wymyślać koła - tylko dać dobry, relaksujący show.

 

(c) Rzeczpospolita by Jacek Cieślak

Comments
0

PHOTOS

img
img
img